niedziela, 9 marca 2014

Rożanki SEZON na zrzuty w pełni...

     Ucieszona jak nigdy, bloga tworzyć zaczęłam na potrzeby, nie ma co ukrywać, i własne, 
i zawodowe, a tu ni stąd ni zowąd na głowę moją biedną rożaną spadł jak, nie przymierzając, zima 
na drogowców, SEZON... Kto zacz, mają prawo zapytać osobnicy niezorientowani zupełnie 
w arkanach rożano-łopatowo-zrzutowych, a ja już spieszę ciemności wiedzowe rozjaśnić: otóż, mili moi, SEZON, ta taki czas w życiu zwierzątek w poroża przez naturę ustrojonych, w którym owo poroże zrzucić należy i stąd też nazwa zrzuconego ustrojstwa: zrzuty :-) I wszystko mogłoby nieźle całkiem wyglądać, gdyby nie fakt, iż SEZON ów ma czas trwania ograniczony niezwykle i należy najdalej do końca maja zrzuty te nasze ukochane zwieźć z terenu Polski całej na ulicę Piwną 
w Połczynie-Zdroju, ażeby było z czego przez rok cały długi i szeroki cudeńka rożane wyczarowywać, bo jak się tego nie zrobi, to choćby kto na rzęsie stanął, piruety cyrkowe przy okazji wyczyniając, fotela z rogów bez rogów ani dudu nie wytworzy :-( 
     Trwa więc sobie SEZON mój ukochany już od miesiąca (co widać po braku postów ode mnie,
 bo czasu brakuje mi nawet na sen, o opowieściach moich nawet nie marząc), a ja miotam się jakby mnie kto wrzątkiem pod pięty podlewał między domem, szkołą, mamą, a bunkrem (miejsce, gdzie Horn mój ukochany przy Piwnej 7 się mieści), modląc się do Stwórcy, żeby SEZON, jak nagle i szybko się zaczął, tak obficie i nadspodziewanie bogato się zakończył, jakiej to obfitości i sobie, i Państwu życzę :-)

P. S. Ufff.... Do niedługiego zobaczenia się z Państwem szanownym, w dobrym, mam nadzieję, zdrowiu :-)

niedziela, 2 lutego 2014

Rożanki -ad hoc- pomyślane :-)

     Popisałam już trochę, ciesząc się przy tym jak dziecko, że mogę to zrobić, choć pewnie zawsze mogłam, ale nie przyszło mi to nigdy do głowy, ponieważ do tej pory czytałam to, co ktoś napisał tylko dlatego, że musiał, a nie dlatego, że chciał, bo takie są z natury zadanie domowe z języka polskiego (robiłam, co potrafiłam, żeby tak nie było, ale efekty bywały różne ;-) Teraz jednak okupuję szkolną świetlicę, więc nie poświęcam już czasu na czytanie cudzych prac i najpewniej stąd pomysł na pisanie własne, który wypłynął sobie z czeluści podświadomych, wieloletnich chęci i znalazł ujście właśnie tutaj, na blogu.
     Z założenia pisanie moje dotyczyć ma zajęcia, któremu poświęcam największą część życia, czyli wyrobom z poroża i wszystkiemu, co się z nimi wiąże, więc: pozyskiwaniu zrzutów, ciekawym rozmowom z Klientami, realizacji dziwnych czasem zamówień, psującym się maszynom i ciągłej podróży w nieznane, bo taki jest każdy dzień spędzany przeze mnie w firmie. Piszę ja sobie więc spokojnie, zadowolona, że może czyjeś zainteresowanie wzbudzę, a jeśli nie, to i tak będzie dobrze, bo marzenia swoje o pisaniu pomalutku zrealizuję, a tu nagle! jak mi się kubeł lodowatej wody na głowę nie wyleje! jak mnie do pionu nie postawi! jak nie wskaże błędów merytorycznych i niedbalstwa graniczącego z niechlujstwem!!!
Oto fragment lodowatego strumienia z zimnego bezdusznego kubła:  

" Aniu, rogi to ma krowa. Jelenie mają wieńce, zrzucają poroże czy lewą bądź prawą tykę, daniele mają łopaty, sarny i kozły mają parostki, łosie posiadają rosochy, dziki oręż. Byki i łanie w górnej szczęce grandle. To właśnie jest to leśne złoto! Pozdrawiam. "

I cóż było robić? Uszy potulnie po sobie położyłam, ale walkę na argumenty rozpocząć musiałam, bo jednak gdzieś w samym środku jestestwa urażona do głębi się poczułam, że niewiedzę i dyletanctwo w sprawach dla mnie podstawowych zarzuca się mi bezpardonowo. Pokusiłam się więc o odpowiedź zgodną z wymową uczuć: 

" Jak możesz mnie tak potraktować po tylu latach w branży rożanej??? Jest oczywiste, że na potrzeby skrótu myślowego, którym blog operuje, bo musi, używam uogólnionego znaczenia wyrazu ROGI, żeby zaznaczyć, że o każdym rodzaju mówię. Przecież nie będę za każdym razem wymieniać wszystkich rodzajów, bo by mi to pół strony zajęło :-)))) Oj, Ty, Ty, SPECJALISTO! Bloga czytają również laicy "

Odpowiedź mnie nie zaskoczyła, ale spowodowała, że faktycznie zweryfikowałam sposób pisania o rzeczach jednak ważnych, szczególnie dla tych, którzy z łowiectwem, myślistwem, a nawet tylko pozyskiwaniem "leśnego złota" wiążą całe swoje życie, poświęcając się mu prawie bez reszty, o czym ja przez moment zapomniałam, ale obiecuję solennie, że będę tak rzetelna w przekazie słownym jak tylko potrafię i na ile pozwoli mi moje doświadczenie i wiedza zdobyte przez ponad dwadzieścia lat zajmowania się tematem:

" aaaa powinnas
bo Wasze wyroby sa dla nas mysliwych
dla mnie sa zlotem
w domu 
tym bardziej, niech  laicy chłoną wiedze
tradycje, zwyczaje i etyka jeszcze nikomu 
nie zaszkodziła
będę sledził to co piszesz i za każdym razem masz prysznic
role nauczyciela 
się odwróciły "

Wszystkich, którzy mogli  poczuć się urażeni, PRZEPRASZAM serdecznie.

P. S.
Zastanawiam się czy czasem, na potrzeby bloga, nie przechrzcić się 
z Rożanki na, np. Zrzucankę albo Łopaciankę, ale nie, chyba jednak pozostanę przy pierwowzorze ;-)))

sobota, 1 lutego 2014

Rożanki wizyta w metrze...

     Kogokolwiek zapytam, z kimkolwiek rozmawiam, bo przecież rozmów codziennie prowadzę tysiące, o czas i jego relacje z człowiekiem w konfiguracjach różnych, prawie zawsze słyszę, że czas to pieniądz albo najlepszy lekarz, co to rany mu niestraszne, albo, że mija, upływa, ucieka, pędzi, albo że się go nigdy nie ma, bo zawsze go brakuje... Jak to jest z tym czasem - myślę sobie, a w tak zwanym między/czasie  przed oczy moje trafiają dwa zdjęcia z... metra. Metro jak metro - nic ciekawego z zasadzie, bo któż by uwagę na metrze zatrzymał... 
     A jednak... stoję ja sobie na stacji życia i , wsiadając do kolejnego wagonu, który z piskiem i zgrzytem wjechał na tor, zajmując cichutko miejsce w środku i obserwując przepływ czasu właśnie, dostrzegam spokój w pędzącym wagonie, bo przecież on mknie, pędzi do celu wioząc w swoim klimatyzowanym wnętrzu nas, ludzi zajętych własnymi sprawami, myślami, planami na ranek, wieczór, popołudnie, czytających wiadomości we właśnie kupionych gazetach, zatopionych w dźwiękach ze słuchawek płynących... Ludzi nieobecnych, wyłączonych z zewnętrznego świata, w którym właśnie tkwią, obecności swojej nie czując, nie widząc, nie kontenplując... Jeden tylko człowiek, wyrwany z zadumy, dostrzegł, że właśnie życie samo, stojące tuż obok niego w  wagonie metra, robi mu zdjęcie, w kadrze zatrzymując grymas twarzy, zdziwienie niejakie, że się ktoś zatrzymał na człowieku właśnie, nie zaś na pędzie nieobecności tych wszystkich, obecnych tam przecież, ludzi... Spokój, raz jeszcze widzę i słyszę wyraźny spokój ze zdjęcia bijący i gdyby nie to zdziwienie na twarzy człowieka przyłapanego na chwili obecności w czasie, nie byłoby o czym mówić- odległość od stacji do stacji pokonana, efekt zamierzony osiągnięty, a każdy uczestnik podróży u celu się znalazłszy, z odrętwienia się budzi, wagon opuszcza i wędruje do swojego świata, nawet nie zauważając, że życie w każdej chwili robi mu zdjęcia, dokumentuje każdą sekundę, każdy jej ułamek, zatrzymuje te kadry i umieszcza je w gazetach, filmach, sytuacjach codziennych, żeby każdy mógł dostrzec wreszcie, że śpi, nieobecność swoją w obecności paradoksalnie zaznaczając... Ktoś jednak na szczęście się zdziwił, dostrzegłszy świadomą czyjąś obecność, może więc nie będzie mu obojętne, że wagony, mknące do celu w swoim wnętrzu kryją ludzi...  Może to on obudzi ich do życia albo... zaśnie na powrót o zdziwieniu swoim zapomniawszy, obojętnie na stacji metra stojąc i do życia uparcie się plecami odwracając...

P. S. 
A ja znowu od zasadniczego tematu Rożanki odbiegam, choć czy aby na pewno, pewności nie mam żadnej...

Rożanki historia o wyborach życiowych, czyli drzwi do...

    
     Prowadząc sobie konwersację wieczorowo-nocną na fb, ustaliłyśmy z koleżankami, z których jedna fotografię powyższą zrobiła, a druga inwencją twórczą i pięknym imieniem Kika okrasiła, że wyjdzie nam z tego temat na bloga Rożanki, więc patrząc na ową fotografię nie oczami, a czymś zupełnie innym, widzę, że widniejące na niej drzwi mogą zaprowadzić mnie ... dokąd tylko zechcę, jeśli tylko... zechcę.
     Dziesięcioro drzwi różnego koloru: troje w odcieniu fioletowego różu, dwoje zielonkawych, troje niebieskich, a tylko po jednym w wyraźnie się odcinającej barwie - czerwieni i żółci, różną interpretację metaforyczną podpowiadać mogą... 
     Wybierając fioletowe, wejdę zapewne do domu, w którym panuje surowa grzeczność i obowiązkowy five o'clok oraz sztywne zasady, których pod żadnym pozorem złamać nie wolno... To najprawdziwsze "American beauty", gdzie przy muzyce poważnej przy eleganckim stole zasiada się do zdrowego obiadu, a bohaterowie idealnie odgrywają swoje role: dbającej o dam matki i żony, choć pod jej skórą krew buzuje tak, że gorąco się robi od samej o tym myśli; grzecznej, w odpowiednich granicach zbuntowanej nastolatki, walczącej ze złością do całego świata, choć w gruncie rzeczy pragnącą prawdy i miłości; i  wreszcie safandułowatego ojca, z którym nikt się nie liczy, bo i po co, skoro on nic nie może, a na widok koleżanki córki dostaje ślinotoku tak widocznego, że aż żenującego. Za fioletowymi drzwiami jest zatem, według mnie, świat, w którym nie dałabym rady oddychać, jednak zależnie od odcienia, zmieniać się może natężenie panującej wewnątrz surowości, fałszu i pozerstwa. To zdecydowanie nie jest miejsce dla mnie...
     Uchylając drzwi niebieskie, mogę spodziewać się bohaterów z filmu "Underground"   Kusturicy i prawie słyszę bałkańskie rytmy Bregovicia i widzę suto zastawione weselne stoły - tutaj bawią się od zmierzchu do świtu i od świtu do zmierzchu Tak, jest tam nieprzewidywalnie i wesoło, wszyscy tańczą, śpiewają i mocno żyją w wykreowanym przez siebie świecie, nie do końca korespondującym z tym, co na zewnątrz :-)  Tu by mi się chyba podobało, wziąwszy pod uwagę fakt nieprzewidywalności mojego rzeczywistego tu i teraz :-) i niekorespondowaniu z nikim i niczym z zewnątrz :-), jednak pójdę dalej, bo hałas na dłuższą metę jest nie do wytrzymania...
     Czas na drzwi zielone, skrywające duchy nadziei... Snują się lekko po zakamarkach i ocierają łzy domownikom, którzy melancholijnie spoglądają przez okna na zewnątrz, tęskniąc za nieobecnym, niewyczuwalnym, eterycznym, czego nazwać ani umieją, ani chcą... Jest im dobrze zamkniętym w świecie  ułudy, rozmazanym, niekonkretnym, a pełnym nadziei, nieokreśloności i ze światełkiem w tunelu, do którego najlepiej nie iść, bo im bliżej by się było, tym większy strach, że trzeba by opuścić to, co tak dobrze znane, a dzięki temu, tak bezpieczne... Zamykam te drzwi i więcej tam nie zajrzę... Cisza na dłuższą metę jest niebezpieczna, prowadzi do szaleństwa.
     Zaglądam za następne o bladej barwie słonecznej i spodziewam się ludzi o temperamencie włoskim, ale nieco już wyblakłym, bazującym bardziej na wspomnieniu tego, co było i odeszło, niźli na tym, co faktycznie jest do osiągnięcia. Tutaj pobrzmiewają echa z przeszłości, ale przyszłości nie ma żadnej, jakby nikt jej nie oczekiwał i niczego od niej nie chciał, a jutro, jeśli tylko nadchodzi, budzi zdumienie i niechęć, że nie jest takie, jak wczoraj, przysiada sobie więc cichutko w kącie, pozwalając się panoszyć przeszłości i prawie niezauważone, znika... Tutaj też bym się nie odnalazła, przejdę więc sobie do następnych o barwie krwi i...
     ... tutaj już pewnie zostanę, bo ludzie najprawdziwsi, czujący i przeżywający każdą chwilę tak mocno, że w ustach czuć ten charakterystyczny słodkawy smak... Tutaj wszystko jest wyraźne i szczere - miłość i nienawiść siedzą przy stole, z zapałem grając w pokera, a rozpacz tańczy walca z rozkoszą, prowadząc do szalonego katharsis, po którym bohaterowie umęczeni, ale szczęśliwi kłaniają się samym sobie, dziękując za życie i trzymając innych za ręce...  Patrzą z odwagą w przyszłość, nie rozpamiętują przeszłości i żyją z całych sił... Tutaj będzie mi dobrze, bo lubię czuć moje bijące serce i słyszeć szum przepływającej krwi, lubię wiedzieć, kto mnie kocha, a kto nienawidzi i sama tego nie ukryję, choćbym nie wiem jak bardzo chciała...
     Wchodzę i zamykam za sobą czerwone drzwi... idę, muszę się przecież przekonać o słuszności bądź niertafieniu w wyborze - obie możliwości współistnieją od zawsze, niezależnie od tego czy w ręku trzymam pierwotną maczugę, czy nowoczesny tablet... Jak każdego dnia, jak codziennie, od wieków, jak my wszyscy... O jednym jednak będę pamiętać, że do żadnych z tych drzwi nie pasuje ani jeden klucz świata, więc, jeśli tylko poczuję, że to nie moja bajka, po prostu wyjdę i wybiorę inne, bo choć na fotografii jest ich tylko dziesięć, to po drugiej stronie zdjęcia wybór jest kompletnie nieograniczony :-)))
     I niech nam się tak właśnie żyje aż do skończenia świata albo i dłużej :-)

P.S. 
Tak trochę mało dziś o rogach, ale nie samymi rogami Rożanka żyje, szczególnie ciemną nocą, stojąc przed dziesięciorgiem tajemniczych drzwi ;-)))

Rożanki prawda o życiu subiektywna...

     Jak wynika z poprzedniego posta, życie Rożanki do najłatwiejszych nie należy, jednak nie trzeba od razu w rozpacz czarną popadać, bo i jaśniejsze muśnięcia słoneczka się zdarzają i to dość często. Ot, choćby naprawiona przez męża mojego ulubionego (w biegu od roga do roga) szafka łazienkowa, która się pod naporem kremów róznorakich nocy jednej załamała, rumoru narobiwszy i domowników ze słodkich objęć Morfeusza wyrwawszy, czego mąż rzeczony do dziś zapomnieć mi nie może i przy każdej okazji czyn ten swój heroiczny na piedestały stawia i wdzięczności do końca dni swoich najpewniej żądać będzie. 
     Jednak nie o tym dziś miałam, lecz o życiu w ogóle i o niespodziankach, które każdego dnia niesie nam w nadmiarze, czego my często ani dostrzec, ani cenić właściwie nie umiemy. Odnieść się muszę w tym miejscu dość autokrytycznie (sama długo pozostawałam ślepa jak kura na codzienne uroki życia) do początków egzystencji naszej rożanej, która, co tu dużo mówić, nie podobała mi się absolutnie przede wszystkim ze względu na absencję męża w codzienności, radościach, trudach, tudzież syna naszego jedynego wychowaniu. Jednak dzisiaj, po latach z okładem dwudziestu prawda moje nieobiektywna pokazuje mi, że były to lata pozytywne i prowadzące do miejsca, w którym czas po prostu jest, nie mija, nie płynie, nie przemija, tylko dotyka mnie delikatnie i zostawia ślady, po których często do prawdy obiektywnej dochodzę i wówczas całe dobro, którego doświadczyłam dzięki wybraniu takiej właśnie, a nie innej drogi, staje mi przed oczami i widzę wyraźnie, że gdybym wybrała inaczej, nigdy nie doświadczyłabym wszystkich tych małych, codziennych cudów naszego wspólnego życia... Tak, na pewno nie doświadczyłabym cudu mojego życia Rożanki permanentnej, która dzisiaj potrafi podziękować również samej sobie za cierpliwość, wytrwałość, wiarę i poczucie humoru w sytuacjach, delikatnie rzecz ujmując, trudnych :-) 
     Dziś właśnie odczuwam ogromną chęć podziękowania, wyrażenia wdzięczności za wszystko, co miałam szczęście przeżyć przez wszystkie te lata, bo dzięki temu wiem, że jestem szczęściarą permanentną, czego i Państwu serdecznie życzę :-)

P. S. A słoneczko świeci, świeci, świeci ... ;-))))))))))

wtorek, 28 stycznia 2014

Inauguracji ciąg dalszy czyli perypetie Rożanki nie/codzienne ;-)

     Rożanka, co chyba dość celnie mi się udało wymyślić, to ja - żona tak zwanego przez wszystkich sprzedających zrzuty - Rogacza ;-) bez żadnej ansy, ale za to z zawsze takimi samymi, jednoznacznymi skojarzeniami, czego nigdy szczególną estymą nie obdarzyłam i najpewniej już nie obdarzę. Rzeczony Rogacz obecnością w domowych pieleszach nie grzeszy, natomiast kapcie, choćby nie wiem, jak wygodne, zawsze go mocno uwierały, cisnęły i przeszkadzały, co najczęściej skutkowało i nadal skutkuje u mnie syndromem żony marynarza, tzn. jak go nie ma, to się tęskni, a jak się już pojawi, to ma się ochotę najdalej po dniu jednym przekręcić go przez maszynkę do mięsa lub utlenić, a najlepiej w magiczny sposób zdematerializować. 
     Jako się jednak rzekło, nieobecność męża w domu tudzież zakładzie pracy jest wprost proporcjonalna do mojej w nim obecności i tu już zaczyna być mocno wesoło, szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt bycia kobietą wyzwoloną (nie mylić z definicją użytą przez Wojciecha Cejrowskiego w programie z Frytką, którą był potraktował wówczas naprawdę nieładnie i choć Cejrowskiego bardzo lubię, to zachowanie wobec kobiety wydało mi się wówczas, delikatnie rzecz biorąc, kompletnie nie na miejscu), a co za tym idzie pracującą w godzinach ustalonych i niezmiennych, czego mąż mój ulubiony żadną miarą i w wyniku jakichkolwiek tłumaczeń pojąć nie może, nie daje rady i nie jest w stanie prawie tak samo, jak ja prawideł matematycznych. Jest to więc przyczyna ustawicznych waśni, niezgody, kłótni burzliwych prawie o rękoczyny się ocierających, bo nie lubię, gdy mi ktoś, choćby nie wiem, jak bardzo kochany, brak dobrej woli zarzuca w chwili, kiedy czuję się jak w imadło schwytana bez ruchu żadnego i o każdy oddech walcząca. Z reguły staram się grzeszyć asertywnością i długo tłumaczę, że czegoś w wymaganych przez małża godzinach w żaden sposób nie dopilnuję, bo w pracy będę, dzieci uczyć idę - powiadam - i widzę oczy rosnące w niemym zadziwieniu i podziwu się prawie spodziewam, o uśmiech wyższości się kusząc i co w zamian otrzymuję, co mnie z kolei z oczekiwania na zachwyty wyrywa? Otóż przyziemne, plebejskie prawie - Ale co mnie to? Czy ja ci uczyć dzieci zabraniam, a ucz ty sobie ile chcesz, ale dbaj o to, co chleb w domu zapewnia, a nie tylko waciki do tych twoich kremów przeróżnych, co się od nich półka w łazience załamała i tylko głowę mi suszyłaś, żebym ją naprawił.  
No i cóż mogę na takie dictum? A o tym w kolejnym poście :-)))

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Inauguracyjny post :-)))

     Jeszcze nigdy nie pisałam niczego, co czytałby ktoś, kogo nie znam, poza nauczycielem języka polskiego, ale to było bardzo dawno, więc nieprawda. Teraz moda nakazuje bloga prowadzić, jeśli ma się firmę, więc będę prowadzić i ja, choć firma mężowska zdecydowanie bardziej niźli moja jest ;-)
     Zajmuję się głównie pracą w szkole, ale nie jest to profesja całkowicie dominująca moje życie, ponieważ ową determinantą są... rogi :-) Może i te symboliczne też, ale przede wszystkim zdobiące głowy jeleni, danieli, kozłów i łosi zanim zostaną gdzieś w lesie zrzucone a później znalezione przez wytrawnych poszukiwaczy tego leśnego złota :-)
     Ponad dwadzieścia lat dzielę życie nie z moim mężem, a z rogami właśnie i wszystkim, co się z nimi wiąże - meblami, żyrandolami, kinkietami, świecznikami i całą masą przedmiotów, które wymyślił sobie Król Maciuś I czyli mąż mój ulubiony lub też nasi Klienci.
Więcej będzie później, co jest jasne, bo jako się rzekło, bloga inauguracja nastąpiła była właśnie :-) (fanfary słychać w tle-tadadadadam!!!!!) ;-)